RYNEK PRACY W PRAKTYCE.

Wywiad z Kamilem Fejferem, autorem książki “Zawód” i ekspertem rynku pracy. Pierwszy z cyklu wywiadów przeprowadzonych we współpracy z Komitetem Dialogu Społecznego. Rozmawia Łukasz Komuda. 

Niczego nam jako społeczeństwu nie daje to, że ktoś zarobi pół miliona, a nie np. ćwierć miliona. Ta różnica – zgodnie z malejącą krańcową użytecznością dochodu – niemal nic nie daje również jemu. Obecność jednego promila absurdalnie wysoko wynagradzanych tworzy wrażenie, że nie jesteśmy jedną wspólnotą, nie jedziemy na tym samym wózku, nie wiedziemy podobnego życia i nie zmagamy się z podobnymi problemami. Tworzy grupę, która z resztą społeczeństwa ma mało wspólnego i która będzie dążyła – a ma ku temu środki – do innych celów niż ta reszta. – mówi Kamil Fejfer, autor książki „Zawód” i ekspert rynku pracy, w rozmowie z Łukaszem Komudą z Rynekpracy.org.

 

Łukasz Komuda: Czym jest dla ciebie praca? Jak ją definiujesz?

Kamil Fejfer: To na tyle trudna i złożona kwestia, że zastanawiam się, czy nie napisać o niej kolejnej książki. Praca jest postrzegana jako wykonywanie pewnych czynności i wkładanie energii w coś, na czym można zarobić pieniądze. Ale przecież są takie osoby, jak celebryci, którzy tej energii nie wkładają wiele lub prawie nic. Wystarczy, że chodzą na określone imprezy, albo wrzucają swoje zdjęcia na social media. Z drugiej strony, mamy kobiety, które wykonują większość obowiązków domowych. Wartość tego zaangażowania szacowana jest od 20% do nawet 45% PKB w zależności od metody liczenia i kraju. Tylko, że nikt za to nie płaci. Zgodnie z podaną definicją to pierwsze pracą będzie, a to drugie już nie.

Skoro można wycenić wartość sprzątania, gotowania, zajmowania się dziećmi – bo można przecież kupić te usługi na wolnym rynku – to nie powinniśmy tych czynności stawiać poza obrębem pojęcia pracy. W praktyce, wbrew powszechnym intuicjom, okazuje się, że trudno będzie znaleźć wyraźną linię demarkacyjną między tymi czynnościami, jakie jednoznacznie uznamy za pracę, a tymi, które będą czymś zupełnie innym.

ŁK: Jeśli uznamy, że opieka nad domem i dziećmi jest równorzędna z pracą zarobkową, to może powinniśmy jakoś za nią płacić, albo przynajmniej honorować przy przyznawaniu praw emerytalnych i wyliczaniu wysokości świadczeń emerytalnych?

KF: Są ekonomiści, którzy to postulują, ale stąd już tylko jeden krok do kwestii bezwarunkowego dochodu gwarantowanego (BDP). Jeśli oderwiemy pojęcie pracy od jej finansowego wynagrodzenia, to uzyskamy silny argument dla wprowadzenia BDP, który brzmi: niemal każdy zdrowy, dorosły człowiek większość czasu przeznacza na jakiś rodzaj pracy, czy to będzie praca zarobkowa, domowa, społeczna, czy jeszcze jakaś inna. I z tego tytułu każdy zasługuje na jakąś podstawową kwotę stanowiącą podstawę utrzymania.

 

ŁK: No chyba, że ktoś przez cały dzień oddaje się rozrywkom.

KF: Nie do końca. O celebrytach już wspomnieliśmy. Ale jest więcej takich nisz, w których ludzie robią coś „dla fanu”, dla przyjemności, ale z jakiegoś powodu można na tym zarobić. Przez to znowu zaciera się granica pomiędzy pracą i nie-pracą. Jest na przykład grupa ludzi, która gra na komputerze, rejestruje to i zarabia dlatego, że setki tysięcy ludzi chcą oglądać ich zabawę.

ŁK: Skoro mówimy o wynagrodzeniach: jak zdefiniowałbyś rynek pracy?

KF: To akurat nieco prostsze. Rynek pracy to najogólniej przestrzeń relacji pomiędzy tymi, którzy kupują ludzką pracę, a tymi, którzy oferują swoją pracę na sprzedaż. Mówimy konkretnie o ludzkiej pracy, bo przecież coraz więcej zadań może wykonać za człowieka oprogramowanie lub maszyny.

Gdy myślimy o różnych rynkach np. towarów, usług finansowych, nieruchomości, to szybko zauważymy, że to właśnie na rynku pracy jest najwięcej człowieka. Po pierwsze, jedną stroną kontraktu jest zawsze człowiek-pracownik. A niekiedy osoba fizyczna znajdzie się po obu stronach stołu negocjacyjnego. W przypadku rynków np. rynku towarów spożywczych po obu stronach mogą być przedsiębiorstwa. Po drugie, przedmiotem transakcji jest czas, wysiłek, wykorzystanie siły fizycznej i intelektu istoty ludzkiej. Rynek pracy jest więc ludzki do kwadratu – może dlatego bywa bardziej złożony, wielopoziomowy, skomplikowany, trudniejszy do modelowania niż każdy inny rynek.

ŁK: Co uznajesz za najważniejszą cechę rynku pracy z punktu widzenia pracownika?

KF: Bardzo ważną właściwością rynku jest naturalna funkcja segmentująca pracowników według posiadanych kompetencji i zarobków. Jako pracownik nie poruszasz się po całym rynku, ale na dość wąskim jego wycinku, przez to ciężko przeskoczyć z jednego segmentu do drugiego. Jeśli nie mamy znajomości, nie poszczęści się nam, nie zyskamy nagle jakiegoś dodatkowego zasobu, bardzo trudno jest nam awansować. Awans wymaga kapitałów, których gromadzenie wymaga czasu i innych zasobów. Na przykład, żeby się dokształcić potrzebujesz pieniędzy i miejsca w grafiku między firmą, w której pracujesz i chwilą odpoczynku w domu. Nie wszystkich stać na taki luksus. Zwłaszcza jeżeli jesteś kobietą, a w domu płacze dwójka dzieci.

To nie byłoby problemem, gdybyśmy żyli strukturze podobnej do zachodniego kapitalizmu w latach 60. lub 70. Po pierwsze, zmiany technologiczne nie zmieniały świata w takim tempie. Rzadkim zjawiskiem było to, co dziś jest codziennością – że znikają lub wkrótce zaczną znikać całe branże, całe grupy zawodowe przestają lub przestaną być w ogóle potrzebne, bo zostaną zastąpione przez maszyny. Po drugie, pracując w wybranym zawodzie można było poprawić istotnie swoją sytuację ekonomiczną – bo np. początkujący tokarz zarabiał ułamek tego, co fachowiec z dwiema dekadami doświadczenia. Zresztą na początku kariery też nie byłeś biedakiem. Standardem był natomiast awans pracowników w ramach przedsiębiorstwa, a nie rekrutacja zewnętrzna, co czyniło możliwymi kariery od najniższego do najwyższego szczebla w służbowej hierarchii.

Dzisiejsza segmentacja zapycha kanały awansu – szczególnie na niższych szczeblach struktur przedsiębiorstw. Firmy nie inwestują w swoich pracowników, bo szybciej i taniej jest pozyskać z rynku osoby o potrzebnych w danej chwili kwalifikacjach.

ŁK: Dlaczego nie opłaca się inwestować w ludzi?

KF: Są zawody, są szczeble w strukturach firmy, gdzie takie inwestycje okazują się opłacalne. I zazwyczaj chodzi tutaj o szczeble od średniego w górę. Zresztą, oczekują ich pracownicy, więc brak szkoleń i rozwoju kwalifikacji może oznaczać zwiększony ich odpływ. Tymczasem na dole jest raczej rotacja i stagnacja. Gospodarka stała się bardziej zmienna, nieprzewidywalna i długoterminowe inwestycje przestały się opłacać, bo śmietankę spije kolejny zarząd. To zniechęca do wydawania pieniędzy na szkolenia i dokształcanie kadry. Do tego dochodzi to, że niektóre korporacje to właściwie tylko brandy, pod którymi pojawiają się i znikają różnego rodzaju produkty i usługi, w zależności od koniunktury i osiągniętego w danej działce sukcesu – restrukturyzacja jest stałym i nieustającym procesem dotykającym osób, zwłaszcza na dole hierarchii zawodowej.

Skróciły się też okresy pełnienia funkcji przez członków zarządów i prezesów dużych przedsiębiorstw – karuzela na wyższych stanowiskach kręci się coraz szybciej na całym globie. Równocześnie właściciele oczekują raportowania wyników w coraz krótszych interwałach. Normalne jest raportowanie kwartalne, a przecież praktycznie każda bardziej złożona inwestycja zwraca się dopiero po latach.

No i dochodzi jeszcze koncentracja kapitału.

ŁK: Jak koncentracja kapitału wpływa na liczbę szkoleń w firmach?

KF: W moim rodzinnym Ełku są zakłady mięsne, które działały przez 20 lat komuny. Właścicielem było państwo. A dziś wygląda to tak: właścicielem ełckich Zakładów Mięsnych jest Animex, właścicielem Animexu jest amerykański Smithfield Foods, właścicielem Smithfield Foods jest WH Group, pakiet kontrolny WH Group posiada chiński inwestycyjne fundusz CDH Investments, którego udziały oczywiście również są rozproszone. Żyjemy w późnym kapitalizmie i ta wieloszczeblowa drabina właścicieli, spółek-matek występuje dość powszechnie na całym świecie. To jeszcze jeden wymiar globalizacji. W takim porządku łatwiej znaleźć nam przykłady likwidowania całych zakładów i przenoszenia produkcji na inny kontynent, niż świadomego, wieloletniego i hojnego inwestowania w pracowników. Zwłaszcza, że osoby decyzyjne nie są w żaden sposób związane z zakładami, o których losach pośrednio lub bezpośrednio decydują.

ŁK: Czy ten brak przywiązania do ludzi i zablokowanie kanałów awansu wewnątrz przedsiębiorstw sprawiają, że biznes jest mniej efektywny?

KF: Trudno jednoznacznie stwierdzić, ale moja intuicja jest taka, że przeciwnie. Dzięki temu biznes jest bardziej efektywny, szczególnie krótkoterminowo. Takie podejście zdecydowanie służy większym zyskom i lepszemu wynagrodzeniu kapitału. Cierpi jednak na tym tkanka społeczna i cały system społeczno-ekonomiczny. 50 lat temu robotnik w fabryce w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych wiedział z grubsza co zrobić, żeby awansować – wiedział, jakie są zasady gry i że są respektowane. Przykładanie się do nauki i ciężka praca były dostrzegane i doceniane przez system.

Dziś te zasady są dużo mniej czytelne, a kariery polegające na wspinaniu się latami od samego dołu na szczyt – coraz rzadsze i mniej eksponowane. To jest źródłem lęku, poczucia niesprawiedliwości i demotywuje miliony pracujących.

ŁK: Jak rozumiesz termin „sprawiedliwa” albo „uczciwa płaca”?

KF: Zacznijmy od tego, że każda osoba wykonująca pełnoetatową pracę zasługuje na wynagrodzenie, które pozwala na godne życie. I tu wchodzimy w trudną dyskusję o tym, jak określić co powinno się składać na godne życie. Moim zdaniem taka minimalna godna płaca powinna rodzinie złożonej z dwójki pracujących dorosłych i dwójki dzieci dać możliwość wynajęcia dwupokojowego mieszkania w Białymstoku, kupowania w miarę potrzeb nowych ubrań i butów, utrzymania starego auta i spędzenia całej czwórce dwóch tygodni urlopu na tanich zagranicznych wakacjach. Gdybym miał strzelać, to wyszłoby pewnie ze 200 zł więcej niż aktualna mediana wynagrodzeń, czyli minimalna godna płaca to coś koło 3000 zł na rękę.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, jak arbitralne jest to określenie. I wiem, o tym, że istnieją instytucje badawcze takie jak Instytut Pracy i Spraw Socjalnych, które wyznaczają granicę np. minimum socjalnego w oparciu o pewien koszyk dóbr. Ale jakbym wziął pod uwagę jednak jakieś życiowe doświadczenie, punkty odniesienia w Polsce i za granicą to uważam, że naprawdę nie da się powiedzieć, że płaca 2300 na rękę jest godna. Nie mówiąc już o płacy 1900. Uważam, że taka płaca jest wręcz zniewagą dla ludzi. I nie chcę być źle zrozumiany. Nie chodzi mi o to, że ludzie, którzy pracują za takie pieniądze są „biedakami”. Rozdanie powinno byś po stronie pracodawców i instytucji, które dbałyby o to, żeby firmy po prostu nie mogły płacić tak żenujących pieniędzy za 8 godzin pracy 5 dni w tygodniu.

ŁK: Czyli wszyscy powinniśmy po prostu zarabiać dwa razy więcej?

KF: Podana przeze mnie kwota nie jest propozycją płacy minimalnej do wprowadzenia od zaraz – to zaproponowany przeze mnie poziom płacy, przy której mielibyśmy pewność, że nie rynek pracy nie narusza niczyjej godności. Albo przynajmniej nie narusza godności tylu osób ilu narusza obecnie. To raczej jakiś mój subiektywny – ale niepozbawiony znajomości danych i rozumienia warunków życia – punkt dojścia na przyszłość.

Do tej pory mówiliśmy jednak o zarabiających najmniej. Skoro dotknęliśmy tematu godności i systemu wartości, to porozmawiajmy o tych, którzy zarabiają wielokrotność mediany. I dorzućmy wątek społecznego postrzegania wartości wykonywanej pracy – bo przecież poczucie sprawiedliwości i godności podlega takim społecznym intuicjom. Nikt w Polsce nie twierdzi, że dyrektor banku powinien zarabiać tyle samo, co przedszkolanka. Ja przynajmniej takich osób nie spotkałem. Ale zadajmy sobie pytanie: czy to sprawiedliwe, gdy dyrektor zarabia 30, 50 czy 100 razy tyle co przedszkolanka? Czy 7, albo 10 razy to nie byłoby wystarczająca zapłata, dowód klasowej dominacji, uznanie bardziej unikalnych kompetencji, być może dłuższego kształcenia itd.?

ŁK: Najwidoczniej bank na tyle wycenia pracę dyrektora.

KF: Problem w tym, że przedsiębiorstwa niekoniecznie płacą równo za tę samą pracę. W takiej optyce problematyczna staje się w ogóle kategoria „wartości pracy”. Bo czym jest w zasadzie taka wartość, skoro w zależności od kraju jest ona inaczej wyceniana? Twardy liberał powie: wartość pracy to dokładnie tyle, ile ktoś jest ci w stanie zaoferować za twoje kompetencje. Tylko, że to żadne wyjaśnienie. To tautologia: płacą ci tyle ile ci płacą, bo ci tyle płacą.

Weźmy taki przykład: mamy jedną europejską wielką sieć dyskontów spożywczych. W poznańskiej placówce pracownikowi płace są – powiedzmy – czterokrotnie niższe niż w lipskiej. Nie da się tego wytłumaczyć tym, że efekt pracy zatrudnionego człowieka w Polsce jest cztery razy niższy niż w Niemczech, bo sposób organizacja, narzędzia i produkty są bardzo zbliżone, a ceny za Odrą są wyższe, ale o 20%, góra 30% procent, a nie cztery razy. A mówimy o miejscach pracy nie wymagających wysokich kwalifikacji, czyli takie, które najłatwiej porównać.

Skąd więc tak duża różnica między pracownikami dyskontów? Z całej masy czynników: z tradycji, z nacisku otoczenia gospodarczego, z płacy minimalnej, z siły związków zawodowych, z siły instytucjonalnej państwa, mobilności geograficznej pracowników, zyskowności przedsiębiorstw itd. To zresztą jest argument za silniejszą ingerencją państwa również w płace: jeżeli rynek nie radzi sobie z jej wycenianiem, albo w najlepszym razie robi to w sposób tak losowy i nieprzejrzysty, to nie ma powodu, żeby nie poddawać go mądrym regulacjom, które zwiększyłyby dobrobyt ludzi.

ŁK: Dlaczego tak ci przeszkadza, że ktoś może zarabiać np. pół miliona miesięcznie?

KF: Bo to niczego nam jako społeczeństwu nie daje to, że ktoś zarobi pół miliona, a nie np. ćwierć miliona. Ta różnica – zgodnie z malejącą krańcową użytecznością dochodu – niemal nic nie daje również jemu. Nie poprawia jego dobrostanu, bo taki człowiek już wszystko ma. I da się takiej kwoty sensownie wydać, więc nie przełoży się na poziom konsumpcji, na liczbę zamówionych obiadów i kupionych książek. Za to przełoży się – na co są naukowe papiery – na spekulacje finansowe destabilizujące gospodarkę. Przykład z rynku mieszkaniowego – w śródmieściach coraz większy procent mieszkań jest w rękach coraz mniejszej liczby właścicieli. To winduje ceny dla całych okolic i gentryfikuje miasta. Ale to może nie jest najważniejsze. Ważniejsze jest to, że obecność jednego promila absurdalnie wysoko wynagradzanych tworzy wrażenie, że nie jesteśmy jedną wspólnotą, nie jedziemy na tym samym wózku, nie wiedziemy podobnego życia i nie zmagamy się z podobnymi problemami. Tworzy grupę, która z resztą społeczeństwa ma mało wspólnego i która będzie dążyła – a ma ku temu środki – do innych celów niż ta reszta. I tak, oczywiście, jest w tym element zazdrości. Ale zazdrości, która jest manifestacją intuicyjnej sprawiedliwości. Mówiąc o sprawiedliwości mam na myśli kategorię uzasadnionego wynagrodzenia za staranie. Nie można się od kogoś starać 100 razy bardziej.

Za możliwość zarobienia dodatkowych 250 tys. miesięcznie najlepiej zarabiających wszyscy płacimy utratą poczucia, że żyjemy w dobrym miejscu, w którym wszystkich coś łączy.

ŁK: Sądząc po tym, jak w mediach społecznościowych Polacy bronią najbogatszych przed podwyżką podatków można odnieść wrażenie, że wielu z nich jakoś się w tym wszystkim pogubiło. Czy to lekcja z folwarku, że nie wolno kąsać pańskiej ręki? A może, choć w większości jesteśmy parobkami, każdy marzy o tym, by kiedyś zostać nadzorcą, a potem – kto wie – nawet wżenić się w majątek i stanąć na szczycie społecznej drabiny?

KF: Nawiązujesz do koncepcji polskiej firmy jako folwarku, do tego co pisał o polskiej kulturze organizacyjnej prof. Jan Czarzasty albo prof. Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”. Z jednej strony, dostrzegam powszechność występowania tego modelu i jego szkodliwość. Wiele różnych badań pokazuje, że kultura organizacyjna polskich firm jest autorytarna i zarządza się w nich za pomocą strachu i pogardy.

Jest jeszcze kwestia, o której wspominał w rozmowie z Grzegorzem Sroczyńskim ekonomista prof. Michał Brzeziński – w Polsce rosnące rozwarstwienie na początku lat 90. rzeczywiście przyczyniało się do wzrostu ogólnego poziomu szczęścia. Ekonomista argumentował, że mogło to wynikać z często przytaczanego przez liberałów motywującego aspektu rozwarstwienia. Brzeziński mówił, że mieliśmy wtedy do czynienia z „efektem tunelu” – osoby, które stały niżej w hierarchii patrząc na tych wyżej sądziły, że kiedyś doszlusują. Ale okazało się, że w ogromnej, przytłaczającej większości nie doszlusowały. I teraz wraz ze wzrostem nierówności kroczy już niższe zadowolenie społeczne. Być może więc to, co się dzieje w necie to po prostu jakiś artefakt. Być może z jakichś powodów występuje tam autoselekcja multitysiącerów broniących multimilionerów wbrew swoim najlepszym interesom.

Z drugiej strony, nie wierzę jednak w to, że jesteśmy stworzeni, zaprogramowani do budowania tylko takich organizacji, że tego się nie da wyplenić z naszej kultury. Po pierwsze, nie wszystkie polskie firmy pasują do tego wzorca. Po drugie, gdy Polacy wyjeżdżają do pracy za granicą, to potrafią odnaleźć się w kulturach bardziej demokratycznych. Mało tego, wielu z nich to właśnie przywołuje jako przyczynę, dla której trudno wyobrazić sobie im powrót do Polski. Oprócz wyższego wynagrodzenia nie są tam traktowani jak śmieci, a tu tak właśnie się czuli. Ci, którzy wracają, przynoszą ze sobą te doświadczenia. Mówią innym: może być inaczej. Powinno być inaczej.

ŁK: Kto miałby wpłynąć na tą pozytywną zmianę?

KF: Wszystkie piłki są po stronie pracodawców i państwa. To szefowie i właściciele są stroną sprawczą.

Ale czy firmom może się to opłacić? Czy zmieniając autorytarną kulturę na taką, w której zwraca się nieco więcej uwagi na godność wszystkich pracujących, można zyskać przewagę konkurencyjną?

KF: Nie jestem pewien. W krótkim terminie raczej nie. Proces zmiany kultury musi trwać i zawsze kosztuje, a korzyści widzi się dopiero później. To, że w firmie pracuje się przyjemniej, że ludzie czują się z nią nieco bardziej związani – zarabiając tyle samo co do tej pory – może być jednak dostrzegalne w twardych ekonomicznych wskaźnikach. Na przykład może to zmniejszyć koszty rekrutacji pracowników na skutek mniejszej rotacji kadr.

ŁK: Jak państwo ma wpływać na taką zmianę kulturową w stronę zdrowszej, w której żyje się lepiej i mniej choruje na choroby psychosomatyczne wywołane stresem?

KF: Uważam, że skutecznie działające państwo może mądrymi regulacjami i działaniami edukacyjnymi wpływać na to, jak funkcjonują pracodawcy. Ale nie może być zbudowane z mchu i patyków, jak nasze.

Ale może to by nie chwyciło ze względu na niski kapitał społeczny, niski poziom zaufania, deficyt umiejętności współpracy, niską empatię…

KF: To zależy kogo zapytać, jak mierzyć i do kogo się porównać.

ŁK: Socjolożka prof. Anna Giza-Poleszczuk z UW w jednym ze swoich wykładów powiedziała coś, co utkwiło mi w głowie. Że Polaków wyróżnia nie to, jak słabe są więzi społeczne czy poziom zaufania, ale to, jak źle oceniamy wspomniane więzi i zaufanie. Jak źle widzimy się na tle innych narodów.

KF: To może być jeszcze jeden mit o polskim społeczeństwie, jaki się stale powiela, bo jak każdy mit – jest nam do czegoś potrzebny. Główny ciężar odpowiedzialności spada tu na media. Nie każdy jest badaczem zjawisk społecznych, a opieranie się na osobistych doświadczeniach może prowadzić na manowce – z resztą ile osób możemy w życiu lepiej poznać? Dlatego większość z nas przekonania dotyczące naszego środowiska buduje na bazie narracji mediów. „Factfulness” (głośna książka Hansa Roslinga, Anny Rosling Rönnlund i Oli Rosling – przyp. red.) zwraca uwagę na to, że to, jak działają media, prowadzi do budowania ponurego i pesymistycznego obrazu otaczającego nas świata, w którym problemy i zagrożenia rosną z każdą chwilą. Taka czarna wizja się po prostu lepiej klika, niż obraz bliższy prawdzie, oparty o fakty i dane. Z tym, jak widzimy Polaków, może być podobnie: czyli nie wyróżniamy się szczególnie na tle nacji europejskich, ale mamy się za najgorzej współpracujących, najmniej solidarnych, najgorszych.

To z czego wynika fakt, że mamy jeden z najniższych w Europie odsetków pracowników zrzeszonych w związkach zawodowych?

KF: Mamy kiepskie prawo związkowe, państwo przymyka oko na to, że przedsiębiorcy blokują zawiązywanie się związków zawodowych. Jest przy tym bierne w sytuacji łamania praw pracowniczych, choć jego obowiązkiem powinno być wspieranie słabszej strony w relacji pracodawca-pracownik. Mamy więc system prawno-administracyjny, który sprzyja słabości związków zawodowych. A zgadzam się z Ha-Joon Changiem (południowokoreański ekonomista, wykładowca na Cambridge i autor książek popularyzujących problemy ekonomii – przyp.red.), że bardziej instytucje kształtują społeczeństwa, niż na odwrót. Instytucjonalny porządek ma potencjał do świadomie sterowanej zmiany postaw.

Oczywiście odbija się u nas ciągle potransformacyjna czkawka, czyli stale słyszymy w głowie – i nie tylko – hasło: weź się do roboty, a osiągniesz co tylko będziesz chciał, zamiast bawić się w jakieś wspólnoty, solidarności. Ale gdybym miał narysować oś, na której po jednej stronie byłoby społeczeństwo, a po drugiej – instytucje, albo indywidualna sprawczość vs. system to szukając wyjaśnienia zjawisk ekonomicznych przesuwałbym się raczej w stronę instytucji i systemu. Choć sprawczość, konsekwencja, zapał, co do tego nie mam żadnych wątpliwości, również odgrywa pewną rolę na rynku.

ŁK: Czyli głównym problemem naszej rzeczywistości gospodarczej jest fasadowe państwo?

KF: Tak. Przy czym ono nie powstaje w próżni. Na każdym szczeblu organizacji, ale szczególnie na poziomie administracji centralnej, mamy problem z kształtowaniem decyzji na bazie faktów. Nie mamy skłonności do spokojnego, intelektualnego podejścia do rozwiązywania problemów, do kreowania polityk. Dobrym przykładem może być kwestia sześciolatków posyłanych do szkół podstawowych. Zlecono badania, które miały pokazać zarówno dobre, jak i złe strony ponownego przesunięcia wieku szkolnego na siedem lat. Wykazało ono, że z punktu widzenia całego społeczeństwa lepszym rozwiązaniem jest posyłanie do szkół młodszych dzieci ze względu na to, że pod opiekę nauczycieli szybciej trafiają dzieci z rodzin o bardzo niskim kapitale społecznym, zaniedbywane w dziedzinie socjalizacji i edukacji. Mają one większe szanse nadrobić stracony dystans. Mimo to wiek szkolny ponownie został ustawiony na poziomie 7 lat, bo takie były polityczne priorytety. Chodziło o wypełnienie obietnicy wyborczej.

ŁK: Jak na tym tle oceniasz program 500+?

KF: Podobnie. Według oceny skutków regulacji program miał dwa cele. Pierwszym było wspomożenie rodziców w wychowywaniu dzieci, drugim – nie mniej ważnym – poprawa sytuacji demograficznej. Dziś już się prawie o tym nie mówi. Od początku było wiadomo, że główny efekt, jaki przyniesie program, będzie widoczny w sferze redystrybucyjnej, a raczej nie zmieni wiele jeśli chodzi o dzietność. Rząd przez jakiś czas próbował udawać, że jest inaczej, ale w końcu chyba odpuścił. Sam pomysł transferu nie jest oczywiście zły, jestem wielkim zwolennikiem bezpośrednich transferów pieniężnych. Chodzi o to, że powinien on być należycie skrojony, odpowiadać na prawdziwe potrzeby, a nie potrzeby doraźnie wymyślone politycznie. Rozumiem oczywiście, że polityka jest sposobem pozyskiwania głosów metodą kiełbasy wyborczej i nie ma w tym nic złego. Ale możemy mieć kiełbasę „dobrą” z trafiającymi się podczas jedzenia kośćmi, albo wykwintne salami. Salami – a w wersji wege na przykład zdrowy i pyszny falafel – uzyskuje się metodą namysłu, korzystania z doświadczenia. A nie przez wrzucenie krowy z kopytami i kawałkiem łąki, na której stała, do rębaka na drewno i zobaczeniu co z tego wyjdzie.

A przy 500+ wygląda jakby niechcący zamiast narzędzia zwiększającego liczbę rodzących się dzieci wyszedł przypadkiem program do walki z ubóstwem. I rodzaj pilotażu specyficznego bezwarunkowego dochodu podstawowego (BDP). I to jest oczywiście super. Ale nie tak miało być. Do walki z ubóstwem można pewnie znaleźć bardziej skuteczne narzędzia albo chociaż wyżej postawić pułap maksymalnych dochodów jako granicę dla uzyskania wsparcia na pierwsze dziecko – bo 800 zł na głowę członka rodziny to naprawdę bardzo mało. A jeśli to miał być test BDP, to dałoby się go przeprowadzić w sposób, który dałby nam więcej informacji.

ŁK: PiS obiecuje rozszerzenie 500+ na każde dziecko – jeśli tylko wygra wybory.

KF: Ale jeśli przegra, przyszłość „500 zł na każde dziecko” wcale nie jest taka pewna. Likwidacja nie nastąpi, ale w programie mogą nastąpić inne zmiany. I tak samo z każdym innym elementem polityki społeczno-ekonomicznej. Koncepcje poprzedników trzeba wywalić do kosza, nawet, jeśli wykonano już sporą pracę, by je ulepszyć. Nawet, jeśli działają. Ten brak ciągłości jest fatalny szczególnie tam, gdzie efekty wprowadzonych zmian przychodzą w okresie dłuższym niż sejmowa kadencja. Czyli w większości prowadzonych polityk. I tak 500+ na pierwsze dziecko nie jest złym pomysłem. Tylko pozostaje pytanie: jak to ma się spinać budżetowo? Albo więc ruszamy zasadę limitu długu, albo podwyższamy podatki. Ale trzeba to policzyć, a obawiam się, że rząd, którego naczelną zasadą jest trwanie nie zdecyduje się na podwyższenie podatków. Będzie czekał, aż go zmiecie spowolnienie koniunktury gospodarczej. Wtedy do władzy dojdą kolejni, którzy będą się zmagali z dużymi problemami, ale to już nie sprawa obecnie rządzących. Ich krewni już się najedzą w spółkach skarbu państwa i przedsięwzięciach, które narosły wokół władzy. Ciekawostka: Prawo i Sprawiedliwość już drugi raz rządzi w okresie boomu gospodarczego, co z pewnością sprzyja strategii trwania u władzy.

Ta kadencyjność, krótki horyzont myślenia i ignorowanie faktów, badań, analiz – to są dwie najważniejsze, fundamentalne wady naszego państwa, które wymagają natychmiastowej reformy.

ŁK: A gdybyś mógł zmienić jedną rzecz ze sfery naszej narodowej kultury organizacyjnej czy kapitału społecznego – co by to było?

KF: Postawiłbym chyba na ociosanie kantów relacji władzy. Mam na myśli zwiększenie zaufania szefów do pracowników, więcej szacunku, więcej wyrozumiałości. To dokucza naszemu społeczeństwu najbardziej – a szczególnie tym na dole drabiny dochodów, na najniższych szczeblach pozycji społecznej.

Dziękujemy za rozmowę.

Kamil Fejfer, autor książki „Zawód”, ekspert rynku pracy i analityk nierówności społecznych związany z Fundacją Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych, publicysta-freelancer obecny na łamach OKO Press, „Newsweeka”, WP Opinie i Krytyki Politycznej, twórca fejsbukowego „Magazynu Porażka”, gitarzysta zespołu Bastard Disco. Obecnie pracuje nad dwiema kolejnymi książkami: o kobietach na rynku pracy i nadużyciach branży motywacyjnej.

Fot. Tom Bronowski