RYNEK PRACY W PRAKTYCE.

O propozycjach pomysłach polityków na zmiany na polskim rynku pracy, jego instytucjonalnych słabościach i zmarnowanych pięciu latach, w których zrobiliśmy niewiele, by go naprawić i oczyścić z patologii z Markiem Szymaniakiem, autorem książki „Urobieni” rozmawia  Łukasz Komuda, redaktor portalu Rynekpracy.org.

RESPECT

Grafika OpenClipart, źr. freesvg.org, lic. C0

Łukasz Komuda: Nie tak dawno mieliśmy wybory parlamentarne. Czy uważasz, że temat pracy – wysokości płac, jakości pracy, instytucji rynku pracy – był ważny w ostatniej kampanii wyborczej?
Marek Szymaniak: Nie powiedziałbym, żeby to było elementem kluczowym propozycji programowych. Do szerszej dyskusji przebiła się głównie kwestia podwyższania płacy minimalnej. I to mnie nie dziwi. Obecny jej poziom płacy nie wystarcza na samodzielne życie – to przecież ledwo 1634 zł.

W rezultacie wielu młodych ludzi, którzy najczęściej zaczynają od najniższych stawek, nie wyprowadza się od rodziców, nie usamodzielnia się i nie zakłada rodzin, choć takie są wobec nich oczekiwania. Ta presja społeczna jest tym silniej odczuwalna, im mniejsza jest miejscowość, gdzie mieszkają. Wprawdzie koszty wynajmu mieszkania są niższe w małych miastach, ale też tam częściej zarabia się właśnie minimalną lub niewiele ponad nią – i to nie tylko na początku zawodowego życia.

Parom jest łatwiej, ale osiągnięcie nieco wyższego pułapu bezpieczeństwa ekonomicznego wymaga zarzynania się, pracy na półtora, dwa etaty. A przecież nie o to chodzi w życiu, żeby tylko pracować.

ŁK: A co z zarzutem, że szybkie podwyższanie płacy minimalnej powoduje, że więcej pracodawców będzie zatrudniało na czarno?
MSz: Jest takie zagrożenie, ale to jest pole do działania instytucji, które pilnują legalnego zatrudnienia. Nie może być tak, że nasze państwo godzi się z faktem, że mamy orientacyjnie nawet milion ludzi pracujących bez żadnej umowy – a więc nieodprowadzane są żadne składki i podatki. Wzmocnienia wymaga przede wszystkim Państwowa Inspekcja Pracy (PIP) – i to niezależnie od tego, czy i jak będzie rosło minimalne wynagrodzenie, bo nie pilnuje ona tylko kwestii legalności zatrudnienia.

To jest również warunek normalnie funkcjonującej gospodarki. Przecież pracodawcy, którzy zatrudniają na czarno mają konkurencyjną przewagę nad tymi, którzy oferują legalną pracę. Dziwi mnie mały nacisk ze strony uczciwych pracodawców na to, że muszą się z tym zmagać.

ŁK: Na temat minimalnej mówiło się najwięcej także dlatego, że tę kwestię poruszyło większość startujących w wyborach partii i można było porównać ich obietnice. Która podobała Ci się najbardziej?
MSz: Nie chcę się wdawać w politykę. Praktyka pokazuje, że główna partia opozycyjna po krytyce rozwiązań PiS-u potrafi zmienić zdanie i popierać wprowadzane zmiany, jeśli obrona dotychczasowego stanowiska okazuje się niepopularna.

Tempo wzrostu płacy minimalnej postulowane przez partię rządzącą nie jest niczym nowym – takie wzrosty procentowe już mieliśmy. To, co jest nowe, to utrzymanie szybkiego wzrostu przez kilka lat z rzędu. Mam przy tym świadomość, że nie ma co przyzwyczajać się do proponowanych, sztywnych kwot i liczyć na to, że na pewno za pięć lat zobaczymy minimalne wynagrodzenie na poziomie 4000 zł brutto.

Jesteśmy już za górką koniunktury, sytuacja na rynku będzie się pogarszać i w pewnym momencie może być zasadne, by ten wzrost minimalnej spowolnić, mając na uwadze tempo dostosowania gospodarki i liczbę miejsc pracy, jaka może zostać zlikwidowana na skutek podwyżek. I trudno będzie mieć do rządu pretensje, że tej obietnicy nie dotrzymał.

ŁK: Sądząc po wynikach wyborów, proponowanie konkretnej kwoty okazało się lepszym pomysłem niż odnoszenie wynagrodzenia minimalnego do średniej płac w sektorze przedsiębiorstw…
MSz: Tak działa polityczny marketing. Konkretna kwota to konkretna podwyżka. Jakiś wskaźnik zależny od średniej, której większość pracujących nie potrafi z głowy określić, ma mniejszą siłę przekonywania dla kogoś, kto mało zarabia.

W dodatku nie ma pewności, jak będzie się zmieniała ta średnia w nadchodzących latach – już widać, że tempo wzrostu średniego wynagrodzenia spada.

Na tej samej zasadzie zadziałało 500+. Popularność tego świadczenia w publicznej debacie polega na tym, że jest to konkretna, uchwytna kwota. A przecież jej realna wartość stale się zmniejsza, bo mamy inflację, więc w interesie świadczeniobiorców byłoby, żeby było to już np. 600+.

Wracając do płacy minimalnej: nie można zapominać, że jej wysokość była dotąd – przynajmniej formalnie – przedmiotem negocjacji w ramach Rady Dialogu Społecznego (RDS)…

ŁK: Tyle, że ani propozycje PiS i opozycji w ogóle nie wspominają o RDS!
MSz: Uważam eliminację RDS z procesu ustalania wynagrodzenia minimalnego za błąd. Dialog jest potrzebny, nawet w sytuacji, gdy ostatecznie decydujący głos ma rząd – który jednak odpowiada za politykę gospodarczą i jest z niej rozliczany wyborach.

ŁK: W czasach, gdy resortem pracy kierował Jacek Męcina, panowała doktryna dialogu opartego na średniej arytmetycznej. Przedstawiciele pracodawców postulowali podwyżkę minimalnej np. rzędu 20 zł, a związki zawodowe – np. 200 zł, a rząd podwyższał tę kwotę o zaokrągloną średnią z obu wartości.
MSz: Wydaje mi się, że niedostatecznie do dyskusji nad tą kwotą dopuszczono ekonomiczne uzasadnienie wystosowanych propozycji. Ani rząd, ani strony dialogu, nie tłumaczyły nam jakiej wymiany dokonujemy. Czyli ile faktycznie ich zdaniem stracimy miejsc pracy, a ile zyskają pracownicy, którzy pracę utrzymają.

Nie oceniano też w zrozumiały dla ludzi sposób skutków poprzednich podwyżek, co pozwoliłoby się odnieść do nowych propozycji. Jakby zapytać przechodniów skąd wzięły się rzucone przez strony kwoty, to niemal każdy powie, że z powietrza albo z politycznej kalkulacji.

ŁK: Jakie inne pomysły dotyczące rynku pracy zauważyłeś i uważasz za warte rozważenia?
MSz: Jeszcze przed okresem kampanijnym Nowoczesna proponowała wprowadzenie obowiązku informowania o wynagrodzeniach w ogłoszeniach o pracę. Kilka dni temu, czyli już po wyborach, KO złożyła już projekt nowelizacji Kodeksu pracy, który taki obowiązek by nakładał. Mam nadzieję, że ta zmiana szybko wejdzie w życie, bo jest potrzebna pracownikom i uczciwym pracodawcom.

ŁK: Razem schowało na czas kampanii postulat, by skrócić tydzień pracy do 35 godzin. Partii przed wyborami nie udało się zebrać podpisów pod projektem obywatelskim, ale teraz zapowiada przygotowanie projektu poselskiego.
MSz: Czas pracy to temat nie mniej ważny, niż pieniądze za pracę. Z ciekawością obserwuję, co się z tą koncepcją dzieje. Jesteśmy jednym z najdłużej pracujących narodów w Europie i to odbija się na naszym zdrowiu, psychicznym i fizycznym. Przy okazji taka reforma mogłaby wykreować pewną liczbę miejsc pracy.

Uważam, że pomysł jest wart rozważenia nawet wtedy, gdy w dłuższym terminie spowoduje obniżenie poziomu wynagrodzeń ze względu na to, że pracodawcy będą próbowali przerzucić koszt zmian na najsłabszą stronę w tej układance, czyli na pracowników.

ŁK: Koalicja chciałaby najmniej zarabiającym dopłacać z budżetu – nawet do 600 zł. Premia za aktywność.
MSz: Na pewno zahamowałoby to presję podwyżkową u mniej zarabiających, bo podwyżkę wypłaciłoby państwo. Zastanawiam się, co powstrzymałoby tych, którzy dają umowę o pracę na płacę minimalną, a część pensji płacą pod stołem, przed pomniejszeniem tej części o premię podwyżkową.

ŁK: Zasobność portfeli można też podwyższyć, obniżając składki. PSL zaproponował, by samozatrudnieni mogli zrezygnować z płacenia składek ZUS.
MSz: To jest bardzo niemądre. Po pierwsze, większość samozatrudnionych nie wybrało tej formuły pracy dobrowolnie – pracodawcy nie pozostawili im wyboru. Po drugie, wiadomo, jak by się to skończyło – dodatkowymi setkami tysięcy, jeśli nie milionami ludzi z perspektywą emerytury minimalnej.

Wierzę, że zostanie ona niebawem wprowadzona ze względu na już teraz rosnącą liczbę osób, które zgodnie z obecnie obowiązującymi zasadami mają otrzymywać groszowe świadczenia, niewystarczające na zapłacenie rachunku za prąd, nie mówiąc o innych kosztach życia. Inaczej mówiąc: propozycja PSL może zyskiwać pewien poklask ze strony samozatrudnionych i właścicieli przedsiębiorstw, które dają im zlecenia, ale oznacza mniej środków trafiających do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych – co już teraz odbiłoby się na budżecie państwa, który uzupełnia niedobory w kasie FUS.

Jednak to byłoby nie tak niebezpieczne, jak ostateczny efekt, czyli ogromne koszty dla budżetu w przyszłości, gdy dodatkowe osoby niepłacące latami składek zgłosiłyby się po swoje emerytury.

ŁK: Dodatkowo część tej podwyżki w postaci większej kwoty w portfelu samozatrudnionych zostałaby przejęta przez pracodawców. W końcu na wielu lokalnych rynkach płacą oni z zasady tak mało jak to tylko możliwe, by zapełnić wakaty…
MSz: Nawet jeśli tak się nie stanie, to większość samozatrudnionych zarabia niewiele i nie będzie w stanie odłożyć dość środków na starość. Blisko połowa polskich gospodarstw domowych nie ma żadnych pieniężnych oszczędności. Ale przecież składki to nie tylko przyszłe emerytury, ale też obecne wpływy do systemu opieki zdrowotnej.

Gdy rozmawiam z samozatrudnionymi, którzy trafili do szpitala albo próbują dostać się do specjalisty, to narzekają na kolejki, niską jakość opieki, posiłki na szpitalnych oddziałach, braki personelu. A gdy pytam „ile płacisz składki zdrowotnej?”, to okazuje się, że jest to najniższa możliwa kwota.

Powinni chyba spodziewać się najniższej możliwej jakości usług, skoro płacą najniższą możliwą składkę, ale tak nie jest – przy takim stanie świadomości każdy pomysł, by dalej rozszczelniać system ściągania składek ZUS uważam za zły.

Chyba najrozsądniejszym rozwiązaniem byłoby zrównania obciążenia składkami samozatrudnienia, umów zlecenia i umów o pracę. Wtedy częściej nieetatowe zatrudnienie pracy będzie faktycznie wyborem dla tych, dla których jest to wygodniejsza formuła.

ŁK: PiS obiecywał, że rozprawi się z patologią nadużywania umów cywilno-prawnych…
MSz: Minęły cztery lata i ciągle na to czekam. Przykładam do tego tematu szczególną wagę ze względu na moje osobiste doświadczenia. Większość życia zawodowego byłem związany z mediami i pracowałem przy konkretnym biurko i komputerze, we wskazanych godzinach, z określonym szefem i obowiązkami, czyli zgodnie z prawem jedyną legalną formą zatrudnienia powinna być umowa o pracę, ale oferowano mi umowę c-p.

Na początku mi to nie przeszkadzało, ale zaczęło, gdy przyszło wyjechać na wakacje, albo gdy złapałem grypę i musiałem poleżeć w łóżku. Jednak nie dano mi żadnego wyboru – nie dostałem propozycji umowy o pracę, która dla mojej firmy oznaczałaby takie same koszty, a dla mnie mniej pieniędzy na rękę w zamian za prawa, z jakich może korzystać każdy etatowy pracownik.

Swoją drogą, w jednej z firm, w której pracowałem, miała miejsce kontrola Inspekcji Pracy. Inspektor nawet rozmawiał z pracownikami – a właściwie z jednym pracownikiem, jedynym zatrudnionym na etat. Resztę ludzi obecną w biurze traktował, jakby byli przeźroczyści. To jeszcze jeden kamyczek do ogródka PIP, której działanie ma często charakter fasadowy.

ŁK: Dlaczego tak jest, że tematyka pracy jest tak mało istotna w naszej politycznej debacie? Dlaczego ten temat jest tak mało atrakcyjny? Dlaczego politykom nie opłaca się walczyć o poprawę losu pracowników?
MSz: Nie wiem, dlaczego ten temat jest tak słabo zagospodarowany. Polaków mogą dzielić tematy światopoglądowe, jak np. stosunek do religii w szkole czy małżeństw osób homoseksualnych, ale większość z nich chyba łączy troska o to, by miesięczna pensja starczała przynajmniej na podstawowe potrzeby, by umowa o pracę była dostępna dla wszystkich, którzy chcą ją zawrzeć, by PIP działała sprawnie, by związki zawodowe skutecznie broniły pracowniczych interesów. A to przecież dotyczy każdego z nas: bo byliśmy, jesteśmy lub niedługo trafimy na rynek pracy. Może łatwiej przebić się przez medialny szum z komunikatem, który wywołuje większe emocje i bardziej dzieli, niż łączy.

Czytałem niedawno badania stosunku Polaków do niepłatnych nadgodzin. Czterdzieści kilka procent z nas uważa je za normę, nie widzi w nich nic złego. Najwyraźniej jesteśmy już tak przyzwyczajeni do tego, że jesteśmy częściowo darmową siłę roboczą, że uważamy to za standard, który nie budzi sprzeciwu.

Miałem ostatnio okazję rozmawiać z Mają Gojtowską, która pomaga firmom organizować proces onboardingu, czyli wdrażania się, zapoznawania się z załogą i regułami funkcjonowania firmy przez nowo zrekrutowanych pracowników.

Jej zdaniem polscy pracodawcy naprawdę nie muszą się bardzo starać, by nowi ludzie poczuli się świetnie w nowym miejscu, by mieli poczucie, że są „zaopiekowani”. Po prostu ogólnie jest tak źle, że wystarczą drobne gesty, by różnica dla pracowników była oszałamiająca.

ŁK: Stąd też popularność Casual Friday, czyli dni, w których pracownicy mogą się ubrać odstępując od standardów korporacyjnych ubioru. Albo owocowe wtorki, czyli dostarczenie pracownikom darmowych owoców.
MSz: Owocowe wtorki, bo na uczciwe wynagradzanie nadgodzin albo po prostu elementarny szacunek do pracowników trudno liczyć. Ciągle nie jesteśmy na tym etapie. Niestety.

ŁK: To przejdźmy do drugiego etapu. Jak postrzegasz problem nierówności płacowych? Jaki jest efekt tego, że w jednej firmie szeregowi pracownicy zarabiają 50, 100, 300 razy mniej od prezesa?
MSz: Gdy pracowałem w TVN prezes grupy zarabiał przez godzinę tyle, co ja przez miesiąc. Nie neguję tego, że jest to fachowiec i ma rzadkie na rynku umiejętności, które zasługują na wielokrotnie wyższe wynagrodzenie. Tyle, że płace top menedżerów od 30 lat rosną o wiele szybciej niż reszty pracowników, co sprawia, że społeczeństwo dzieli się na dwa światy: tych, którzy korzystają w pełni z owoców rozwoju gospodarczego, i tych, którzy cieszą się nimi w o wiele mniejszym stopniu lub wcale. A przecież ci drudzy porównują swoją sytuację do tych pierwszych, co generuje rosnące poczucie niesprawiedliwości i frustracji.

Jeśli nikt nie proponuje rozsądnej reformy, która uczyniłaby ten podział dochodu narodowego takim, aby także gorzej sytuowani zyskiwali poczucie rosnącego bezpieczeństwa ekonomicznego, to niezadowoleni będą kierować się ku siłom, które proponują rozwiązania ekstremalne, niekiedy nawet katastrofalne dla samych najbiedniejszych. Byle tylko zmienić to status quo. A to napięcie z roku na rok narasta i widzimy to po każdych wyborach coraz wyraźniej.

ŁK: Stąd pomysły, by największe wynagrodzenie w firmie nie mogło być wyższe niż wyznaczona wielokrotność najniższej płacy w tym przedsiębiorstwie.
MSz: Chyba nikt w Polsce nie postuluje bezwzględnej równości płac wszystkich pracujących – wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, że niektóre prace są trudniejsze, a inne wymagają wykształcenia, zdolności i doświadczenia, które mają nieliczni.

Było na ten temat kilka badań, które pokazywały, że prezesom nie żałujemy i średnio uważamy za uzasadnione, by zarobki szefów firm były kilkanaście razy wyższe niż pensje szeregowych pracowników. Podobne krotności pojawiają się w przypadku większości krajów. Ale to jest kilkanaście, góra dwadzieścia kilka razy, a nie 100, albo 500 razy.

Niestety, problem dotyczy nie tylko wynajętych menedżerów, ale też właścicieli przedsiębiorstw. Tu trudniej wyobrazić sobie jakieś proste limitowanie ich dochodów. W grę wchodzi jedynie rozsądny system podatkowy – rozsądny, czyli z silną progresją stopy podatkowej. A tymczasem żyjemy w kraju, w którym postępowym postulatem jest wprowadzenie jednolitego, liniowego podatku dochodowego, bo obciążenia (podatki i składki) są regresywne, czyli statystycznie im mniej ktoś zarabia, tym większą część dochodu oddaje państwu.

System, jaki mamy, jest nie tylko niesprawiedliwy, ale i niebezpieczny. I to dla wszystkich.

ŁK: Jakie widzisz instytucjonalne słabości polskiego rynku pracy?
MSz: O PIP już wspominałem. Ale nie mniej ważne są sądy pracy. Podstawowym problemem jest długie oczekiwanie na rozstrzygnięcie sprawy. Jeśli sprawa toczy się rok albo dłużej, to ochrona praw pracownika jest iluzoryczna.

Jeśli ktoś zostaje zwolniony z pogwałceniem prawa, to przywrócenie go do pracy np. po półtora roku nie jest żadnym przejawem sprawiedliwości – z czego ta osoba miała żyć w tym czasie?

Poza tym po tak długim okresie stanowiska, które zajmowała, może już nie być. W przypadku zaniżanych wynagrodzeń np. przez niewypłacanie pieniędzy za nadgodziny, pracownicy decydują się na złożenie pozwu dopiero, gdy zmienią pracę – czy tak to powinno wyglądać?

W przypadku mniejszych kwot, a tak jest najczęściej, bo po prostu mało zarabiamy, wykorzystani pracownicy w ogóle rezygnują z walki, bo ona zajmuje czas i wymaga oszczędności, jakie potrzebne są, by znaleźć prawnika, którego pomoc wydatnie zwiększa szansę skutecznego uzasadnienia swojego roszczenia.

Koszty finansowe i konieczność zaangażowania czasu zwiększa także to, że sądów jest coraz mniej, bo znikają z mniejszych ośrodków miejskich. Trzeba dojeżdżać coraz dalej.

ŁK: Czy związki zawodowe mają w Polsce przyszłość? Wszyscy znamy ich słabości: nieobecność w sektorze prywatnym, niejawność płac kierownictw central związkowych, w wielu miejscach – dogadywanie się po cichu z właścicielami firm, zabieganie głównie o interesy samych etatowych związkowców. Wielu pracowników niechętnie widzi też sojusz związków z władzą.
MSz: Badania pokazują, że sympatia wobec związków zawodowych ze strony młodych ludzi rośnie i jest wyraźnie większa niż wśród starszych. Po części to naturalny efekt tego, że to młodzi zarabiają najgorzej i najczęściej trafiają na śmieciówki.

W jakimś stopniu może przyczynia się też fakt, że nie mają jeszcze negatywnych obserwacji i doświadczeń, jakie mogli zebrać pracownicy o długim stażu. Wygląda też na to, że młodzi mają w sobie więcej idealizmu, częściej chcieliby czegoś więcej, niż tylko jak najlepszego ustawienia się w nierównej grze, jaka toczy się na rynku pracy.

Na nowo pojawia się słowo solidarność, przez małe „s” – choćby solidarność zawodowa. Na razie jeszcze rzadko coś z tego wynika, ale mam nadzieję, że tego idealizmu będzie jak najwięcej, bo to jest wielka siła i nadzieja na przyszłość dla nas wszystkich.

Wydaje mi się, że to nowe pokolenie wchodzące na rynek pracy ma szanse tchnąć więcej życia w skostniałe związkowe struktury. Powstają też nowe organizacje, jest więcej ruchu w tej sferze życia społecznego. To dobrze, bo przydałoby się, by związki zawodowe wyszły z defensywy, w jakiej tkwiły przez ostatnie 30 lat, stopniowo oddając pole i osłabiając swój wpływ na rzeczywistość pracowników.

ŁK: A co z naszą kulturą zarządzania?
MSz: Wszyscy w koło powtarzają o feudalnej kulturze w polskich firmach, więc nie będę się powtarzał. Zwróciłbym uwagę na dwie najważniejsze rzeczy. Po pierwsze, na przemoc, jaka pojawia się w relacjach szef-pracownik i pracownik-pracownik. Nawet, jeśli jest to przemoc głównie psychiczna, to ciągle jest to przemoc.

Poniżanie, ubliżanie, wyśmiewanie publiczne – nie ma znaczenia, czy noszą już znamiona mobbingu, czy nie – nie powinny być akceptowane w naszym społeczeństwie. Każdy z nas powinien reagować niezależnie od tego, czy dotyczy to kogoś, kogo lubi, czy nie – i niezależnie, czy przemoc dotyka kolegi z podobnego stanowiska, kogoś niżej na drabince służbowej, czy nawet wyżej, bo i to, choć bardzo rzadko, to się zdarza.

Po drugie, kwestia osobowego, personalnego stosunku szefów do ich podwładnych. Kobiety, z którymi rozmawiałem, pracownice sieci handlowej, wyraziły to mniej więcej tak: „Jak wykładamy na półkach np. alkohol, to powinnyśmy móc zrobić to według zdrowego rozsądku, nie słuchając, że my tu nie jesteśmy do myślenia, tylko do roboty, bo do myślenia są inni”.

Nawet, jeśli w naszej kulturze lubimy jasne instrukcje, wyraźnie określone granice naszych obowiązków, a nawet autokratyczne przywództwo, to mamy potrzebę choć elementarnej autonomii, wpływu na sposób wykonywanej pracy. Nikt nie chce być traktowany przedmiotowo, jak kółko w maszynie.

ŁK: Jak oceniasz ostatnią dekadę i jakie są twoje prognozy dla rynku pracy na rok 2030?
MSz: Wszystko zależy od tego jak głęboki będzie nadchodzący kryzys, którego wszyscy się boją, a który raczej nie rozejdzie się po kościach. Pytanie, na ile dotknie Polskę, jak długo będziemy go odczuwać. Niestety, zmarnowaliśmy te kilka lat dobrej koniunktury i nie naprawiliśmy naszego rynku po psuciu go przy ostatnim spowolnieniu.

Wtedy uelastyczniliśmy rynek pracy, co przyniosło popularność śmieciówek, a z ich eliminacją zwlekaliśmy tak długo, że teraz będzie można powiedzieć, że „nie czas na to, bo bezrobocie rośnie”. To nie tak, że nic się w ostatnich czterech latach nie zmieniło: ozusowane zostały umowy zlecenia, wzrosła minimalna i pojawiła się minimalna stawka godzinowa, co miało jeszcze większy pozytywny wpływ niż samo podwyższenie miesięcznego minimalnego wynagrodzenia, bo na tym polu dochodziło do prawdziwego wyzysku, do umów za 3–4 zł za godzinę. Ale można było zrobić o wiele więcej i szkoda.

Niewiele zmieni się w temacie migracji – poza tym, że ubędzie Ukraińców. Już ich ubywa. Polacy nie wrócą do Polski, szczególnie, gdy bezrobocie będzie rosło. Ale zapewne nie zwiększy się znacząco skala polskiej emigracji zarobkowej.

Chciałbym, żeby powstawało więcej wysokopłatnych miejsc pracy tak, byśmy przestali być w końcu gospodarką rozwijającą się za sprawą niskich kosztów pracy. I by skończyło się dopieszczanie ulgami firm inwestujących w specjalnych strefach ekonomicznych, bo to tworzy konkurencję dla już działających przedsiębiorców, a w małym stopniu przyczynia się do zmiany profilu naszej gospodarki we wspomnianym kierunku. Ale tu niestety jestem pesymistą.

Spodziewam się wzrostu podatków i składek, bo potrzeby w zakresie systemu emerytalnego i np. opieki zdrowotnej będą rosły i nie da się ich zaspokoić inaczej, niż przez zwiększenie tych obciążeń. No i będziemy z roku na rok coraz bardziej doświadczali zmian klimatycznych: będzie musiało się zmienić nasze rolnictwo, coraz większym problemem będzie susza, a i w nadchodzącej dekadzie zaczniemy odchodzić od węgla. To wydaje mi się nieuniknione.

W efekcie trzeba będzie się zmierzyć z wyzwaniem przekształcenia regionów górniczych w taki sposób, by znalazła się praca dla tych, którzy stracą ją w kopalniach. Proste dawanie pieniędzy nie przyniosło dobrych rezultatów, a i górnicy byliby teraz chyba rozsądniejsi i nie braliby już chętnie odpraw, jak robili to przy poprzednim odchudzaniu tego sektora.

ŁK: Na koniec – o czym będzie twoja następna książka?
MSz: Naukowcy z PAN opublikowali raport na temat miast najbardziej zagrożonych społeczno-gospodarczą zapaścią. Wskazali 122 takie miejscowości, a ja zbieram wywiady i materiały z 40 z nich, z których napiszę ostatecznie pewnie o ok. 20. Te miasta, przeważnie mniejsze, mają wiele wspólnego – często oberwały za sprawą strukturalnego bezrobocia, ale dochodzi jeszcze zapaść opieki zdrowotnej i transportu publicznego oraz brak tanich mieszkań. Bo mieszkania w małych miastach kosztują relatywnie mało i mają niskie czynsze, tyle, że ich podaż jest znikoma, bo po prostu się ich nie buduje.

Na pewno pokażę też dobre przykłady, jak ten z Ostrowa Wielkopolskiego, gdzie miejska spółka, z własnych środków, zaczęła stawiać co roku jeden lub dwa bloki, z możliwością dojścia do własności, dla tych, którzy zarabiają za dużo, by liczyć na mieszkanie socjalne, ale za mało, by np. dostać kredyt hipoteczny. Chętnych jest wielokrotnie więcej, niż powstających lokali, więc ich przydział przebiega metodą publicznego losowania.

Chciałbym wspomnieć o Prudniku, który ciągle nie może dojść do siebie po upadku Froteksu, firmy z niemal 200-letnią historią, która zbankrutowała w 2009 roku. Ale też o moim rodzinnym Krasnymstawie, z którego stale napływają informacje medialne o atakach na obcokrajowców o ciemniejszym odcieniu skóry lub innego wyznania. Mam też zamiar napisać o jednym z miast na Wybrzeżu, które musi zmierzyć się z perspektywą przesuwania się linii brzegowej, coraz częstszych niszczycielskich burz oraz utraty walorów turystycznych, czyli efektami katastrofy klimatycznej.

Tak czy inaczej wszystko ma jakiś związek z pracą: która znika, do której nie można dojechać, albo która jest, ale uwiąd usług społecznych i jakości życia sprawia, że coraz więcej ludzi decyduje się na ucieczkę.

ŁK: Czyli przyszłość nie rysuje się za wesoło. Mimo to, a może tym bardziej, czekam na książkę. Dziękuję za rozmowę.

Marek Szymaniak (ur. 1988) – dziennikarz i reporter. Publikował m.in. w Magazynie TVN24, „Dużym Formacie” i „Newsweek Polska”. Jest dwukrotnym finalistą konkursu stypendialnego Fundacji „Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego oraz trzykrotnym finalistą Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej m.in. za debiutancką książkę książkę „Urobieni”.